Może myślałaś tak, jak ja, że bycie naukowcem zobowiązuje do zajmowania się poważnymi tematami. Niestety nie wszystkich. I nie zawsze.
Na początek jednak, o zmianach na blogu. Jeśli jeszcze nie zapisałaś się na listę mailingową, to nie wiesz, że od maja na blogu pojawią się znaczące zmiany. A na listę możesz się zapisać tutaj: klik.
Będę pisać rzadziej, aby bardziej przykładać się do publikowanych treści. Z drugiej strony więcej czasu chcę poświęcić na tworzenie materiałów, które będą przydatne dla Ciebie w trakcie zmieniania nawyków żywieniowych, ponadto w tym miesiącu czekają mnie do poprowadzenia dwa wykłady, więc sama widzisz – czasu na pisanie nie zostaje zbyt wiele.
Pomyślałam, że fajnie byłoby wpisy jakoś usystematyzować. Dlatego wymyśliłam następujący podział:
– poniedziałki z listą TOP 100 produktów (na razie końca nie widać)
– odchudzające środy – czyli wszystko, co związane z odchudzaniem, ale także życiem w stylu fit, trochę motywacji, trochę ciekawostek, ale zawsze fachowe podejście
– luźne piątki, np. takie, jak ten, kiedy będę poruszać różne tematy z zakresu żywienia człowieka
No i dzisiaj padło właśnie nie naukowców i ich badania. Czym właściwie zajmują się i jakie to przełożenie na nasze codzienne życie.
Kiedy szłam na studia, byłam trochę onieśmielona… Wszystko wydawało mi się taki mądre i dostojne. Napisanie pracy magisterskiej kojarzyło mi się z czymś wyjątkowym. Rzeczywistość trochę rozmyła moje podejście.
Być może pamiętasz, że tuż po świętach Wielkanocnych wybierałam się konferencję Polskiego Stowarzyszenia Dietetyków. I może nawet coś Ci się kojarzy, że jechałam tam nie tylko się podszkolić, ale również poszukać inspiracji do nowych wpisów. Jak pewnie się orientujesz nie powstał żaden wpis pod wpływem Konferencji. Słownie: zero. Aż do dzisiaj.
A dzisiaj muszę z przykrością stwierdzić, że wiele badań, które zajmują cenny czas naszym naukowcom jest zupełnie do niczego nieprzydatna!
Oto 3 moje zarzuty do naukowców!
1. Nic nowego
Większość prac naukowych, które powstają w Polsce nie wnosi nic nowego do nauki o żywieniu człowieka. Nie spodziewam się, nie wiadomo, jak zaskakujących odkryć, bo na to potrzebne są odpowiednie środki finansowe i zaplecze naukowe. Ale ilość badań pod tytułem „ocena spożycia czegoś w grupie jakieś tam (najczęściej studentów)”, jest przeogromna. Choć nawet i z takiej pracy można by było wyciągnąć ciekawe wnioski. Ciekawsze niż, że spożycie jest niskie lub wysokie i trzeba edukować.
Z jeden strony rozumiem naukowców. Muszą mieć ileś publikacji w czasopismach, aby nie wypaść z naukowego obiegu. Mam wrażenie, że w polskim systemie ważniejsze jest to, żeby opublikować cokolwiek niż aby artykuły naukowe ukazywały się z mniejszą częstotliwością, ale były bardziej wartościowe. Może nie mają też czasu, żeby rozwijać tematy, które naprawdę ich interesują, bo trzeba się zajmować tym, na co akurat przyszedł grant?
Niestety, mam wrażenie, że to przede wszystkim wynika z polskiej byle jakości, którą możemy znaleźć wszędzie, nie tylko w świecie nauki. Byleby coś zrobić, żeby mieć święty spokój, a czy to ma wartość naukową? Nie musi.
Choć jest też całkiem spora grupa specjalistów od żywienia, których pracę czytam z przyjemnością.
2. Student – pierwsza pomoc naukowa
Naukowcy, nazwijmy ich akademiccy, lubią badać przyzwyczajenia studentów. Nie ma w tym nic złego, choć jest to pójście na łatwiznę, bo student nie odmówi – musi wziąć udział w badaniu, zwłaszcza, jeśli oddanie jakieś ankiety wiąże się z dostaniem wpisu do indeksu.
To jednak mogę puścić w zapomnienie, bo jest proceder gorszy. Wykładowcy dają jako zadania studentom dotarcie do pewnej grupy osób i przeprowadzenie wśród nich ankiet. Miałam w trakcie studiów takie przedmioty, na których cały semestr zajmowaliśmy się obrabianiem tych rzekomych wyników. Piszę rzekomych, dlatego, że wiele z nich powstało w głowie studentów. No bo który student ma czas dotrzeć np. do 3 kobiet w ciąży, które dokładnie i rzetelnie wypełnią mu ankiety? Albo poszukać kobiet aktywnych fizycznie, które stosują odżywki białkowe i z miłą chęcią, uczciwie będą zapisywać przez trzy dni, co jadły. To są sytuacje z życia wzięte. Mojego studenckiego życia.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że wykładowcy później publikują na podstawie tych wyników, swoje artykuły naukowe. Czy mają one jakąkolwiek wartość? Żadnej, bo wierzcie, mi co najmniej 50% studentów te wyniki wymyśla! I jakoś trudno mi w to uwierzyć, że prowadzący o tym nie wiedzą…
3. Ale o czym my mówimy?
W trakcie minionej Konferencji siedziałam i przecierałam oczy ze zdziwienia. „Czy ja na pewno przeczytałam program?” – zastanawiałam się, bo to, o czym mówili prelegenci zupełnie rozmijało się z zapowiedzianym tematem wykładu.
Oto przykład. Wykład, na który najbardziej czekałam: „Leczenie zaburzeń odżywiania u dzieci”. Prowadzi psychiatra – super! Pełna nadziei czekałam na konkrety. A tym czasem, dowiedziałam się, co to anoreksja, bulimia i ortoreksja. Chwila, chwila – wynika z tego, że jestem na wykładzie pod tytułem „przegląd zaburzeń odżywiania”. I słucham definicji, które mogę sobie przeczytać w pierwszej lepszej książce.
Poza tym, uważam, że napisanie artykułu i stworzenie na jego temat prezentacji jest dokładnie tak samo ważne, jak jej zaprezentowanie. A wierzcie mi, że naprawdę na palcach jednej ręki mogłam policzyć prelegentów, którzy potrafili to zrobić. Zapisywanie całych slajdów tekstem, a następnie czytanie tego – jest nie do przyjęcia, bo ludzie przychodzą posłuchać, co ktoś ma do powiedzenia, a nie czy dobrze czyta.
Ciekawa jestem, co naukowcy mieliby na swoją obronę?
Jak myślicie, polska nauka nie nadąża za światową? A jeśli tak, to czym to jest spowodowane? Może jeszcze jakieś zarzuty macie pod adresem naukowców?