Oglądając reklamy w telewizji, czy słuchając ich w radiu, można odnieść wrażenie, że wszyscy mamy niedobory magnezu albo jesteśmy zakwaszeni. Ale prawda jest zupełnie gdzie indziej.
Na początku była miła pani profesor od niewiadomoczego, która opowiadała studentom, jak istotne jest wchłanianie, a nie podwójna dawka. Z czasem mogliśmy poznać panią profesor w życiu prywatnym. W końcu każdy, nawet największy autorytet, lubi pojechać na narty, najlepiej zawsze w to samo miejsce, żeby poznać pewnego bacę lub innego juhasa, cierpiącego na skurcze. Co mu poleci pani profesor – wiadomo. Magnez, ale nie w podwójnej dawce, tylko taki co się odpowiednio dobrze wchłaniania. Później już pani profesor nie będzie do niczego potrzebna, bo jej wyedukowany baca sam będzie wiedział, co polecać pokurczonym narciarzom. „No przecie godom…”, że weź pan Magnez Ten Właśnie. Na co odpowie narciarz pełen zdziwienia: „Magnez Ten Właśnie?!”.
Tak mniej więcej wygląda każda reklama suplementu diety. Niby w luźnej rozmowie dwie przyjaciółki, dzwoniąca w środku nocy do swojego profesora studentka, i kto tam jeszcze tylko chce, wszyscy powtórzą co najmniej pięć razy w ciągu trzydziestu sekund nazwę suplementu diety, nieważne jak bardzo byłaby ona skomplikowana. Lub niby to przypadkiem mają w kieszeni całe jego opakowanie, nawet odrobinę niepogięte, którym z miłą chęcią się podzielą.
Wracając jednak do magnezu, teraz nie tylko dawka nie ma znaczenia, również jego wchłanialność jest nieistotna, bo najważniejsza jest bioretencja! Czyli to, ile magnezu zostanie rzeczywiście wykorzystane. Za pewne ci najbardziej pokurczeni i zestresowani już poszli do apteki i kupili Jedyny Słuszny Magnez. Gratuluję im świetnie straconych pieniędzy! Bo tak się składa, że nic nie ma lepszej dawki, wchłaniania i bioretencji niż magnez pochodzący z żywności.
Oczywiście, w pewnych wypadkach stosowanie suplementów diety jest konieczne, ale zawsze należy pamiętać, że to rozwiązanie tylko na pewien okres czasu. Gdy pojawia się problem, a nie tak na wszelki wypadek. Organizm, w którym występują niedobory pewnego składnika, sam zwiększa jego wchłanianie. Gdy wszystkiego mamy pod dostatkiem, wchłanialność suplementów diety jest bliska zeru i wynosi dosłownie kilka procent. Nieważne czy to chelaty albion, czy jakieś inne wynalazki. Z każdą połkniętą tabletką wyrzucasz swoje pieniądze do kosza. A wyrzucasz je garściami, gdy kupujesz suplementy diety zawierające w jednej tabletce kilka, a nawet kilkanaście różnych substancji. Na logikę – zapotrzebowanie na wiele składników mineralnych wynosi kilkaset miligramów. Tabletka, która i tak jest duża, ale da się ją połknąć na raz, może mieć maksymalnie 1 g. Czyli wystarczą trzy dowolne składniki mineralne, aby zająć całe miejsce w tej tabletce. Oczywiście pomijam, że potrzeba jeszcze chociażby substancji pochłaniających wilgoć, wypełniaczy, to również zajmuje miejsce. Zatem jak zmieścić w 1 g kilkanaście różnych substancji? No, trzeba ich dać po kilkanaście, kilkadziesiąt miligramów. Często nawet mniej niż 15% zapotrzebowania na dany składnik. A że wchłonie nam się z tego pewnie z 5%, to sami sobie odpowiedzcie na pytanie, czy takim preparatem da się załatać jakiekolwiek dziury w organizmie.
Dzisiaj jednak chciałam napisać, że jest pewien składnik diety, który 90% z nas powinno przyjmować. Nikt go nie reklamuje, bo… jest tani, znany od lat, skuteczny. A jeśli skuteczny, to koncern farmaceutyczny na nas nie zarobi, więc po co wydawać pieniądze na reklamę? No i przede wszystkim nie jest to suplement diety, tylko środek spożywczy specjalnego przeznaczenia medycznego, który podlega innemu prawu. Bardziej rygorystycznemu.
Tym składnikiem diety, którego niedobory spotyka się najczęściej wśród Polaków, jest witamina D. To zabawne, że wystarczy kawałek łososia albo jedno jajko, żeby zaspokoić zapotrzebowanie na nią, a jednak tyle osób ma z tym problem! Wiadomo, ryb nie jemy, a i jaja niby wracają do łask, jednak ciągle ten cholesterol nad nimi wisi…
Witamiana D jest wyjątkowa, bo możemy ją wytworzyć samodzielnie. W naszej skórze powstaje ona z cholesterolu (tak, tak… tego, co go tak bardzo nie lubimy), pod wpływem promieni słonecznych. Jednak, aby doszło do wytworzenia odpowiedniej ilości, musimy na słońcu siedzieć odpowiednio długo i jeszcze fale słoneczne muszą mieć odpowiednią długość. Dobry czas na wytwarzanie witaminy D jest w Polsce od kwietnia do września. Wystarczy tylko 15 minut! A jednak i to jest dużo, bo dzisiaj wszyscy boją się raka i jesteśmy od góry do dołu wysmarowani olejkami i kremami z odpowiednim filtrem, które mają nas chronić przed działaniem promieni słonecznych, jednocześnie blokując syntezę witaminy D. Oczywiście, to bardzo dobrze się chronimy, ale witaminy D nie produkujemy. Coś za coś.
Z resztą powiedzmy sobie szczerze, ile czasu przebywamy na słońcu? Jeśli ktoś pracuje 9-17, to naprawdę na najlepsze słońce już się nie załapie. Dlatego, wiele osób powinno łykać tabletki z witaminą D przez cały rok! Jaką dawkę wybrać? Dorosłym wystarczy 800 IU (jednostek międzynarodowych), więcej powinny zażywać kobiety w ciąży, dzieci i osoby starsze – nawet 4000 IU.
I wiecie co? Solarium też nie jest takie złe! Bo wizyta w, jak to niektórzy nazywają, trumnie, działa tak samo skutecznie jak łykanie tabletek. Oczywiście nie leżenie pod turbo extra szybkimi lampami, które w kilka minut sprawiają, że skóra będzie apetyczna, jak ta u kurczaka z rożna. Tylko takie, które nie mają dużej mocy. W końcu powinniśmy tam spędzić aż kwadrans! Do wszystkiego jednak dochodzimy powoli, nie ma się do rzucać od razu na najdłuższy czas, bo możemy się sparzyć na solarium, dosłownie i w przenośni.
Ja oczywiście, jednak zachęcam, żeby kierować się zasadą food first i czerpać witaminę D, głównie z pożywienia. Nawet nie chodzi o tego najdroższego łososia, i to jaja pełne cholesterolu, ale polski śledzik też jest pycha i ma sporo tej witaminy!
Na koniec, zapamiętajcie, że witamina D jest dla nas bardzo łaskawa, bo kumuluje się w organizmie. A do czego jest potrzebna, to napiszę już innym razem, bo teraz lecę wytwarzać swoją codzienną dawkę witaminy D!
zdjęcie: unsplash.com