Produkt ma być zdrowszy niż jest w rzeczywistości, na tym właśnie polega leanwashing.
Jest letni wieczór. Za oknem jeszcze widno, wieje ciepły wiatr. Siadam wygodnie w fotelu, obok mnie kot. Włączam telewizor, bo za chwilę wybije godzina sprawdzania, co tam słychać w wielkim świecie. Jednak za nim na ekranie pojawi się miły pan i powie „dobry wieczór”, trzeba wysłuchać: o pysznym kremie orzechowym idealnym na śniadanie, o zdrowym soku – porcji warzyw i owoców, od którego zaczyna dzień każda aktywna osoba, o cudownej mlecznej kanapce, która pozwala się integrować z dzieckiem…. Tylko wzdycham. Ale gdy miły pan mówi „do zobaczenia jutro” i znowu muszę słuchać o jeszcze wspanialszych produktach, już nie wytrzymuję. Wyłączam telewizor.
Myślę sobie, że strasznie wkurza mnie, że produkty o przeciętnej wartości odżywczej i jeszcze bardziej przeciętnym składzie, urastają do rangi ósmych cudów świata. I jeszcze, że szkoda mi tych wszystkich ludzi, którzy wierzą, że ten czy inny produkt jest idealny dla ich dziecka. Kupują go, przekonani, że robią dobrze. Bo zdziwienie, że dziecko waży za dużo przychodzi zwykle dużo później…
Tak właśnie powstał blog Fabryka Zdrowia. Ze złości nad marketingowcami, którzy naciągają właściwości produktów do granic możliwości. Z chęci podzielenia się swoją wiedzą ze wszystkimi. I po to, by obnażać głupoty zawarte w reklamach.
Kto nie śledzi mojego bloga od początku, ten może zajrzeć do zakładki „Zdrowe, lekkie, nietuczące…?”, w której opisuję produkty poddane leanwashingowi. Nie ma odpowiednika tego słowa w języku polskim, ale ja określiłabym to jako „fityzacja”, czyli robienie wszystkiego, żeby produkt stał się fit, mimo że wcale taki nie jest!
Co z tego, że mamy 2% mąki pełnoziarnistej w składzie? Powiedźmy, że to ciastko wypiekane jest z pełnego ziarna. No i co, że ten produkt ma wartość odżywczą zbliżoną do czekolady? Napiszmy, że to idealny początek dnia, bo ma trochę owsa w swoim składzie. I co tego, że nasz baton nie różni się niczym od zwykłego, czekoladowego? Podkreślmy, że jest źródłem manganu, niezbędnego dla osób aktywnych fizycznie. Ludzie to kupią. Bo skąd mieliby wiedzieć? Mało komu chce się czytać etykiety. A nawet ich przeczytanie nie gwarantuje, że osoba będzie wiedziała, czy ten produkt jest dla niej dobry. Ok, na etykiecie widnieje napis: bez glutaminianu sodu. Świetnie, ale w składzie ekstrakt drożdżowy, efekt ten sam, tylko że ekstrakt nie jest substancją dodatkową, więc nie trzeba przed nim pisać, że jest wzmacniaczem smaku. Takich haczyków jest o wiele więcej.
Wiadomo, marketing jest po to, żeby zachwalać produkt. Nie oczekuję, że producenci będą podkreślać, co w ich produktach jest negatywnego. Zwrot „zawiera konserwanty” umieszczony na opakowaniu, na pewno nie sprawi, że zwiększy się sprzedaż. Ale już przedstawienie tego produktu jako jako idealnego składnika obiadu i owszem. Szkoda tylko, że on wcale nie jest idealny. Jest przeciętny, taki sobie. Z małą wartością odżywczą.
Nie mam nic przeciwko temu, że producenci stosują substancje dodatkowe do żywności. Wszystkie te konserwanty, barwniki, wzmacniacze smaku są ok, bo zgodnie z obecnym stanem wiedzy są bezpieczne dla zdrowia. Jeśli ich nadmiar w jakikolwiek sposób wpływa na zdrowie, natychmiast dodatek takiej substancji jest limitowany. Takie mamy czasy, że ciężko jest zrobić wyjątkowy produkt, który kupią ludzie, bez dodatku jakiejkolwiek substancji dodatkowej. Niech tak będzie, ale niech w reklamach ten produkt nie urasta do rangi superżywności.
Po prostu – niech producenci żywności nie oszukują! To trochę tak, jakbyśmy chcieli kupić nowy samochód. Pan w salonie zachwala model, jaki to on cudowny, jak świetnie się prowadzi, jaki ładny kolor – pasuje do torebki żony. Zapomina tylko powiedzieć o drobnych szczegółach, że samochód jest pomalowany zwykłą farbą, która zmyje się po pierwszym deszczu, a ta wygoda prowadzenia polega na tym, że ma dwa lusterka i kierownicę. Śmieszne, prawda? Tylko to właśnie robią z nami reklamy żywności!
Na produkcie, do którego polskie prawo zabrania dodawania konserwantów, widnieje napis „bez konserwantów”. Super! Tylko w żadnym produkcie tego typu ich nie znajdziemy (przecież każdy samochód ma kierownicę i lusterka). Na etykiecie widzimy orzechy, więc to musi być produkt z orzechów. Niekoniecznie! W składzie ma ich tylko kilka procent (co z tego, że ładny kolor, jak zaraz go nie będzie).
Jeśli Was też wkurza, że Ci, którzy wymyślają reklamy, traktują nas jak idiotów (syropek na kaszel wypływa od razu do płuc i wskrzesza martwych niczym Jezus…), to zachęcam Was do dołączenia do Fabryki Zdrowia! Ostatnio trochę zaniedbałam pisanie o leanwashingu, ale od marca znowu wracam do wykrywania naciągania. I mam prezent dla wszystkich, którzy już nie mogą się doczekać nowych wpisów na temat oszustw w reklamach. W marcu będzie można zapisać się do newslettera, a dla wszystkich, którzy zrobią to w ciągu pierwszych 30 dni, przygotowałam ebooka „10 produktów, które masz w domu i myślisz, że są zdrowe„.
Już teraz zachęcam do zapisywania się, bo mam zamiar robić więcej takich niespodzianek!