W trakcie prowadzenia warsztatów, indywidualnych konsultacji, a nawet codziennej rozmowy, można usłyszeć bardzo ciekawe rzeczy dotyczące żywności i żywienia. Niektóre tak śmieszne, że trudno zachować twarz. Inne przerażające. Dzisiaj dzielę się nimi z Wami.
Część z nich pojawiła się już na blogu, część jest świeża jak bułeczki z Lidla. Kto wie, może z czasem śmieszne historyjki dotyczące żywienia, staną się kolejnym cyklem na blogu. Uwaga: wszystkie tutaj zamieszone wypowiedzi są prawdziwe!
Na wszelki wypadek tłumaczę, co w nich takiego śmiesznego.
Tuż za podium, czyli miejsce 4.:
„Unikam pszenicy, jem orkisz”
Naleśniki są pycha! Ale te w tradycyjnej wersji na diecie raczej nie uchodzą. Dlatego poproszono mnie o przepis na wersję fit. Od razu przyszła mi do głowy mąka pszenna razowa. Naleśniki będą smaczne, a przy okazji zwiększy się ich wartość odżywcza. Niestety, propozycja się nie sprawdziła, a wszystko przez tę mąkę. „Ale przecież mówiłaś, że wczoraj jadłaś pieczywo orkiszowe?” – zapytałam zdziwiona. „No właśnie, bo ja unikam pszenicy!”
Mało kto lubi pszenicę. Nie wiem, dlaczego, ale w ostatnich czasach stała się bardziej znienawidzona wśród osób prowadzących „zdrowy styl życia” niż szpinak przez przedszkolaków. Być może jest to wina owianego złą sławą glutenu? Nie jestem przekonana, bo żyto, w którym gluten też jest, a ma np. gorszy skład aminokwasy niż pszenica, nie jest tak często wyrzucane z diety. A najczęściej w ogóle pszenicę zamienia się właśnie na żyto. Choć niektórzy wolą zamienić pszenicę na… pszenicę. Bo orkisz, to jednak nic innego, jak odmiana pszenicy. Rzeczywiście ma wyższą wartość odżywczą niż ta zwykła, ale dalej jest daleko w tyle, chociażby za gryką czy owsem. Ja nie widzę większego sensu tej zamiany, ale ktoś może mnie oświeci…
Na 3. miejsce zasłużyła wypowiedź:
„Nie potrzebuję węglowodanów złożonych”
Podczas rozmowy ze znajomym, który intensywnie ćwiczy na siłowni, pojawiły się tematy dotyczące odżywiania. Opisywał mi swój sposób żywienia. Zaczęliśmy od śniadania i w sumie na tym poprzestaliśmy, bo ów pan stwierdził, że na śniadanie je twaróg. Zapytałam zatem, co z węglowodanami? Na co odpowiedział, że dorzuca do sera dżem. „Ok, ale mi chodziło o złożone: jakieś ciemno pieczywo albo coś podobnego?” – zapytałam pełna nadziei, że zwyczajnie zapomniał. „Nie, ja nie jem węglowodanów złożonych, bo ich nie potrzebuję. Przecież ja jem, co trzy godziny, więc nie muszę dbać o uczucie sytości”. Już nie kontynuowałam dalej tematu.
O przewadze węglowodanów złożonych nad cukrami prostymi rozpisywałam się nie tylko ja, ale właściwie każdy autor tekstów na portalach z kategorii fit. W tym wypadku, należałoby zapytać, czy również błonnika nie potrzebują osoby, które jedzą regularnie? A co z faktem, że nadmiar cukrów prostych zwiększa insulinooporność i może doprowadzić do cukrzycy typu II? Szczególnie w sportach sylwetkowych, a jakby nie patrzeć, większość panów chodzi na siłownię, bo chce dobrze wyglądać, powinno się sięgać przede wszystkim po węglowodany o niskim IG, czyli właśnie złożone!
Stereotyp, który mogłabym usłyszeć od 75% osób chodzących rekreacyjnie na siłownię, znalazł się na miejscu 2.:
„Samo białko to za mało”
Gdy ktoś wybiera się po raz pierwszy na siłownię, na pewno od życzliwych usłyszy wskazówki. I na pewno wśród nich znajdzie się ta: trzeba jeść dużo białka. Ale może też usłyszeć to, co ja. Mianowicie, sama odżywka białka nie wystarczy. Trzeba również sięgnąć po BCAA (czyli aminokwasy rozgałęzione – składnik białka), a nawet po kreatynę (również białko).
Tym czasem, prawda jest taka, że w sportach siłowych rzadko kiedy nie dostarcza się odpowiednich ilości białka, taka nasza dieta. Co więcej, najczęściej zapomina się o dostarczaniu węglowodanów i nawadnianiu organizmu! Oczywiście, białko też jest istotne, ale organizm jest w stanie wziąć z odżywki to, co najbardziej potrzebuje. Naprawdę nie trzeba kupować trzech różnych specyfików, które, w gruncie rzeczy, dają ten sam efekt. Szkoda tylko, że wiele osób zamiast skupić się nad treningiem, woli studiować reklamy zupełnie zbędnych suplementów diety.
I wreszcie miejsce 1.:
„Współczesne zalecenia nie nadążają za współczesną nauką”
Prowadzenie bloga to poważne zajęcie. Są osoby, które przygotowują się do tego odpowiednio długo. I właśnie jedna z takich osób poprosiła o ocenę plansz, które stworzyła. Zapewne była to prośba dotyczącą estetyki, ja jednak pokusiłam o ocenę merytoryczną, bo temat jest mi niezwykle bliski – żywienie człowieka. Na planszy zaś hamburger z frytkami i napis, że prawdą jest ich kwasy tłuszczowe nie zwiększają ryzyka chorób układu krążenie, a nawet podnoszą poziom HDL, czyli dobrego cholesterolu. Pomyślałam, że to pewnie taka prowokacja, ale wolałam się upewnić. Zapytałam, czy to jakaś pomyłka, czy tak ma być, bo to, co rzekomo jest prawdą, jest niezgodne z zaleceniami. Tymi najnowszymi.
Kiedyś mówiono, że tłuszcze nasycone nie mogę stanowić więcej niż 7-10% energii w diecie, a u osób, z chorobami układu krążenia zmniejszono tę ilość nawet do 5-7%. Ale obecnie uważa się, że powinno być ich jak najmniej się tylko da, zachowując zbilansowaną dietę. W odpowiedzi otrzymałam zdanie jak wyżej i kilka linków do zagranicznych publikacji z tego zakresu. Ponieważ akurat miałam chwilę, postanowiłam pochylić się nad nimi, ale właściwie wystarczył mi rzut oka na daty publikacji: 1992, 1998, 2003…. Dodam tylko, że data publikacji zwykle nie jest datą przeprowadzenia badania, bo nawet w renomowanych czasopismach naukowych na publikację czeka się rok, dwa lata. Ponadto w świecie nauki tak szybko wszystko się zmienia, że używanie literatury sprzed więcej niż 10 lat, jest wprowadzeniem w błąd. I to są własnie te współczesne badania? Najnowsza aktualizacja polskich norm pojawiła się 2012 roku.
Zamieszczone tutaj cytaty nie mają na celu nikogo obrazić, chodziło mi tylko o wyłapanie i wytłumaczenie pewnych nieścisłości, które powielane wielokrotnie mogą stać się „prawdą”. Jeśli już się nią nie stały… Sama nie jestem osobą nieomylną, ale uważam, że grunt to potrafić przyznać się do błędu.