Podobno sport to zdrowie, a że w zdrowym ciele zdrowych duch – dzisiaj napiszę trochę o moich treningach.
Zdrowie, to nie tylko prawidłowe żywienie (więcej napiszę o tym jutro), ale również aktywność fizyczna. I dzisiaj chcę Wam pokazać, jak to wygląda w moim wypadku.
Jako dziecko raczej nie uprawiałam żadnych sportów. Owszem jeździłam na rowerze, rolkach, przesiadywałam na trzepaku, jak to dzieciak w latach 90-tych. Ale raczej byłam pulpecikiem niż chudzinką. I na pewno nie powiedziałabym o sobie, że jestem wysportowana. Później, gdy byłam trochę starsza i w domu pojawił się komputer, to w ogóle nie zaprzątałam sobie głowy aktywnością fizyczną. Naprawdę, w wakacje wolałam grać w Simsy (i to jeszcze pierwszą część) niż wyjść na dwór.
Sama nie wiem, kiedy tak naprawdę moje podejście zmieniło się. Ale jest coś takiego, że jak zaczniesz ćwiczyć, to już nie możesz przestać. I u mnie właśnie tak było.
Gdzieś pod koniec gimnazjum poznałam pewną zwariowaną, rudowłosą dziewczynę. Nazwijmy ją F. F miałam hopla na punkcie aktywności fizycznej, a jednym z naszych ulubionych zajęć było oglądanie po raz kolejny „Chicago” i wyobrażanie sobie, że też tak pięknie tańczymy (no dobra, nie tylko sobie wyobrażałyśmy). Wtedy dopiero zdałam sobie sprawę, że są dziewczyny, które robią szpagaty, podnoszą ciężarki etc., bo właśnie taka była F. I to ona namówiła mnie, żebyśmy zapisały się na kick-boxing.
Śmieszne w tej historii jest to, że F. wpadła na ten pomysł, ale na treningu nigdy się nie pojawiła, bo zabroniła jej… mama. Ale, kurcze, miałyśmy wtedy po 15 lat! Na prawdę niektórzy jeszcze słuchali się Rodziców. W każdym razie na pierwszy trening poszłam sama. I właśnie wtedy rozpoczęła się najwspanialsza przygoda mojego życia! Na razie pominę, że dzięki treningom poznałam swojego Męża, ale przede wszystkim zmieniło się moje patrzenie na siebie, na sport, zaczęłam interesować się żywieniem, co przerodziło się w moją pasję i zawód. Bez kick-boxingu byłabym zupełnie inną osobą…
Wydaje mi się, że na początku byłam beznadziejna, ale chyba szybko robiłam postępy. Bo po kilku miesiącach pojawiły się ze strony Trenera pierwsze wzmianki o zawodach… Tylko, że później przyszła matura, a może po porostu coś się we mnie wypaliło. I przestałam trenować. Czasem łapie się na tym, że żałuję swojej decyzji i myślę sobie, że gdybym trenowała do tej pory, to byłabym niezłą fighterką!
To były wspaniałe czasy i jedyne treningi, po których mogłam wycisnąć swoją koszulkę, tak była mokra od potu. W trakcie trenowania kick-boxu narodziła się też moja miłość do przerzucania żelastwa, czyli siłowni.
Więc gdy bicie i kopanie poszło w zapomnienie, zaczęłam chodzić na siłownię. Oczywiście miałam mnóstwo przerw, chodziłam nieregularnie. Niby miałam rozpisany jakiś trening, ale wszystko było baaardzo rekreacyjne.
Dopiero pod koniec II roku studiów odkryłam pole dance! Przez przypadek trafiłam na jakiś film w internecie, na którym pani instruktorka wraz ze swoją podopieczną wywijały na pionowych drążkach. Pomyślałam sobie, że też tak chcę! I było to dla mnie ogromne wyzwanie, bo taniec to była ostatnia rzecz, na jakiej znałam się w tamtym czasie – moje ruchy były mniej więcej tak kwadratowe, jak Pudziana w „Tańcu z Gwiazdami”. Ale to mnie nie zniechęciło, bo niesamowicie chciałam tego spróbować!
Rurce i siłowni jestem wierna do tej pory, chociaż nie ukrywam, że nie raz zdarzały się przerwy. Generalnie nie wyobrażam sobie życia bez sportu, ale czasem pojawia się jakiś ból nadgarstka i trzeba przystopować, innym razem zwyczajnie potrzebuję odpoczynku – po prostu poleżeć i patrzeć w sufit, zamiast fikać koziołki.
Cały czas trenuję: chodzę na rurkę dwa razy w tygodniu, i na siłownię – trzy razy w tygodniu. Najtrudniejsze jest to, że mam bardzo nieregularną pracę i czasem ciężko ustalić mi plan dnia, który będę realizować przez dłuższy okres czasu. A lubię takie uporządkowanie. Dlatego, gdy mam nawał obowiązków, to odpuszczam treningi, oczywiście później bardzo tego żałuję i powtarzam sobie, że nigdy więcej, ale… Wszyscy jesteśmy ludźmi.
Najbardziej pozytywne w aktywności fizycznej są efekty – mimo tego że czasem ważę mniej, czasem więcej, to zawsze moje ciało wygląda na jędrne. Nie jestem chudzinką, nie mam kaloryfera na brzuchu, ale nie jest już pączusiem, którym byłam jako dziecko.
Niedługo na pewno napiszę więcej o swoich treningach, co i jak robię dokładnie. Na razie zachęcam tylko, żeby podnieść się z kanapy i zacząć ćwiczyć! Wierzę w to, że aktywność fizyczna daje kopa do działania! Chyba nie ma nic przyjemniejszego niż to uczucie zmęczenia po treningu. I wierzcie mi, że łatwiej jest utrzymać dietę, gdy się ćwiczy!
No dalej, trzeba się trochę poruszać, ile można siedzieć za stołem? W końcu za trzy miesiące wakacje – trzeba jakoś wyglądać!